Tak szczerze mówiąc, to ja chyba postradałem zmysły. Zamiast leżeć gdzieś na egipskiej plaży, ssać lekkiego drinka i bajerować panienki, dałem się namówić Zbychowi. Przygoda życia... Nieziemskie wrażenia... Dotyk Boga... On zawsze miał niezłe gadane i wcisnąć kit potrafi, jak mało kto. Ale ja, stary lis, twarda sztuka, cwaniak nad cwaniaki - taką przyliczyć porażkę... Wstyd !
Już od samego początku coś mi nie pasowało. Na pytanie, dokąd lecimy, kochany braciszek uśmiechnął się szelmowsko i ze stoickim spokojem odpowiedział, że to niespodzianka i taki mały prezent dla mnie od niego za dobrze zdaną maturę. Ja, naiwny, liczyłem na Tunezję, Tajlandię, a nawet Chiny... Tylko zapomniałem, że Zbyś to największy w rodzinie sknera. No, ale w hali wylotów wszystko się wydało: WARNA - mrugający, biały napis na świetlnej tablicy jakoś nie wywołał u mnie dreszczy ekstazy. A że z geografii nigdy nie byłem orłem to i niewiele mi mówi. Gdzie on mnie ciągnie ? Bułgaria ?? I co my tam będziemy robić ?
Trzeba przyznać, że wyobraźnię to on miał zawsze bujną. Ale żeby testować swe zwariowane pomysły na rodzinie ? Spojrzawszy na innych pasażerów naszego samolotu, powoli docierało do mnie, że Warna to chyba jakiś kurort. Sportowe stroje, słoneczne okulary i balsamy do opalania kupowane jeszcze w ostatniej chwili przez turystów w strefie wolnocłowej nieco mnie uspokoiły. Pewnie ja też przez najbliższy tydzień będę smażył tyłek na czarnomorskiej plaży. Nawet fajnie - pomyślałem, i już zacząłem marzyć o przejażdżce na windsurfingu... O ja naiwny !!! Najlepsze dopiero miało nadejść...
Po wylądowaniu w Bułgarii wszyscy "normalni" wsiedli do podstawionych busików i pojechali w kierunku Złotych Piasków. Niestety, my nie należeliśmy do tej większości :-( Lekko zdezelowany bus pamiętający jeszcze czasy Todora Żiwkowa pojechał w przeciwną stronę. Z nami na pokładzie, oczywiście. Kierunek - góry Riła ! To co, będzie wspinaczka ? - pytam. Zobaczysz - brat wciąż był tajemniczy. Krajobrazy po drodze faktycznie powalające, żeby tylko kierowca wyrobił się na urwistych serpentynach... Po dwóch godzinach wysiadamy w szczerym polu. Do najbliższej osady chyba ze 20 kilometrów, a przed nami wąska, kamienista ścieżka pnie się ostro pod górę... Biorę plecak na ramiona i zaczynam wspinać się już mocno wkurzony. O, po prawej stronie widać jakiś drogowskaz ! Podchodzę bliżej: "RIŁSKI MONASTYR - 55 minut". Spoglądam na Zbyszka. Szczerzy kły w radosnym uniesieniu. Koniec niespodzianki. Naszym celem jest najbardziej znany bułgarski klasztor ! Z nadzieją w głosie pytam, czy to miejsce noclegowe tylko na najbliższą noc ? Nie - mamy zarezerwowane pojedyńcze mnisie cele na cały tydzień !!! To będą nasze Złote Piaski ! Bardzo niecenzuralne słowa płyną wartkim potokiem z moich ust. - To po to, żebyś się wyciszył i odpoczął przed ciężkim okresem studiowania - mówi brat. No, tu braciszek to już mnie nawet rozbawił...
Nigdy nie należałem do świętoszków i brat dobrze o tym wie. Ja z kolei wiem, że on nigdy nie zmienia zdania, toteż na zmianę decyzji nie ma co liczyć. Z ciężkim westchnieniem będę musiał nieść ten krzyż... A Golgota jest wysoka, do klasztoru trzeba się wspiąć aż na 1147 m n.p.m.
Wędrujemy więc szlakiem Siedmiu Jezior nie mając zbyt wielkiej ochoty na dyskusję. Gdy zaczyna już zmierzchać, docieramy pod bramę monastyru. Kładę dłoń na starej kołatce. Stukam. Drzwi otwiera stary mnich w długim habicie. Przyzwyczajony chyba do widoku potępionych dusz nic się nie odzywa, tylko spokojnym gestem zaprasza do środka. Jak się później okaże, mieszkający tu mnisi utrzymują się z wytapiania świec i malowania ikon. No i z turystów, których wbrew pozorom, jest tu całkiem sporo. Cerkiew z zewnątrz wygląda niepozornie, lecz w środku jest bajeczna. Wszystko - ściany, belki stropowe, sufity, drzwi - pokrywają pstrokate freski. Dla kogoś, kto jest znawcą sztuki to na pewno duchowa uczta. Przekraczając próg monastyru zgadzamy się przestrzegać panujących tu zasad i obyczajów. Nie ma mowy o wygodnych łóżkach, czy ciepłej, bieżącej wodzie. Moje posłanie to szeroka, niezbyt gruba decha, prześcieradło do przykrycia i mikroskopijnych rozmiarów jasiek. Oprócz pryczy w celi jest stolik ze świecami, miejsce do modlitwy i maleńkie okienko prawie pod sufitem, dzięki któremu wpadać ma choć trochę słonecznych promieni. Mimo to jest mroczno i daje się odczuć wilgoć... Chyba się nie przyzwyczaję...
Jako że noc za pasem, dźwięk kołatki wzywa nas na wieczorny posiłek. To, co mnisi sami wyhodują lub uprawią, jest podstawą ich pożywienia. Przede mną sałatka z przyklasztornych pomidorów i dzban mleka. Nie ma co - pełna ekologia :-) Porcje nie są zbyt imponujące, można powiedzieć wręcz głodowe. I nie ma najmniejszych szans, by głodny nocą "wyrwał się" gdzieś na zakupy, bo brama zamykana jest na klucz. Zresztą o czym ja marzę ? Najbliższe miasto przecież hen, hen, daleko stąd.
Po posiłku czas na modlitwę. Przypomina mi to trochę polski różaniec. Przeor mówi coś podniesionym, niezrozumiałym głosem, a pozostali bracia mu odpowiadają. Onieśmieleni turyści zaś zazwyczaj milczą i chłoną atmosferę uniesienia. Po jakimś czasie wraz z bratem i innymi przybyłymi zostajemy odesłani do cel, a mnisi dalej kontynuują modły. Wracając do celi myślę o moich dotychczasowych wakacjach - zawsze było luksusowo, bogato, z przepychem. Te zapowiadają się inaczej... Choć skromnie i nietypowo, widzę że też może być ciekawie. Złość na Zbyszka już jakby trochę mi przeszła, powoli zaczynam doceniać jego dobre chęci... Może to faktycznie nie był taki zły pomysł.
Zmęczony wrażeniami minionego dnia myślałem, że zasnę jak suseł. Nic z tego. W głowie kołaczą mi wciąż słowa przeora sprzed chwili: "Zapraszam wszystkich o 4.00 rano na jutrznię". Patrzę na zegarek. 23.00 Niewiele snu zostało... Módlcie się, żebym wytrwał.
K.